Smażone ryby

Według materiału nadesłanego
przez post. Wł. Świadka

 

Poranek lipcowy był tak pogodny, ptactwo wyśpiewywało tak wesołe melodie, że wprost nie chciało się iść spać, choć to było po nocnej służbie. Staliśmy z kolegą, mając już zamiar pożegnać się, gdy ujrzeliśmy biegnącego ku nam śpiesznie sołtysa.

- Panowie policjanci – zaczął już z daleka – tam jakieś łobuzy za wsią wyjęli ze stawu stawidła; stróża, co pilnował stawu – ani śladu, a woda zalała nam pola z warzywem.
- A nie ma pan sołtys jakiego podejrzenia?
- A kto ich tam wie? Chowali w tym stawie zarybek jakiegoś dobrego gatunku, to się złodziejaszki połaszczyli, wodę spuścili i zarybek wybrali.

Udaliśmy się na miejsce w nadziei, że znajdziemy jednak stróża, od którego czegoś się dowiemy. Cóż kiedy był to starowina 80-letni, w dodatku głuchy jak pień. Ledwośmy po długich staraniach wydobyli z niego, że pilnował stawu do godziny 22, aż dostał raptem bólów żołądka i poszedł spać; nie miał go kto zastąpić, bo żona, równie sędziwa jak on sam, słabowała tej nocy, jak zresztą zwykle.

Nie było co więcej porać się ze staruszkiem, więc też postanowiliśmy z kolegą, że lepiej będzie, gdy pójdziemy do pobliskiej Warszawy i poszukamy tam w różnych miejscach sprzedaży ryb. Obeszliśmy wszystkie możliwe miejsca, nie wyłączając znanych nam nocnych rybaków, co to lubią łowić ryby w cudzej wodzie, ale wszystko bez skutku. Zbliżała się już godzina 14, więc i żołądki zaczęły się upominać o swoje prawa. Wstąpiliśmy też po drodze do pewnej restauracji w Mokotowie. Mieliśmy wprawdzie apetyt na kiełbasę na gorąco, ale natychmiast zmieniliśmy zamiar, gdyśmy poczuli zapach smażonej ryby: ostatecznie mogły to być te ryby, których właśnie szukaliśmy . Lekkie w dodatku nie oparte na żadnych podstawach podejrzenie, że może to być ryba poszukiwana, nie mogło rzecz prosta, zepsuć nam apetytu; nie dokazał tego nawet pochmurny wygląd restauratorki, która w sposób widoczny nie była zadowolona z takich gości jak my.

Już prawie kończyliśmy jedzenie, gdy wszedł do restauracji jakiś człowiek i zażądał dwu rybek. Twarz mu się jednak wydłużyła, gdy usłyszał cenę.

- Jakto, po 50 gr. za sztukę? Toć wczoraj kupił przy mnie gospodarz ze cztery worki tych rybek, a zapłacił raptem tyle, że wypadały może dwie sztuki za grosz.
- Ba – odparła słodko restauratorka, niespokojnie zerkając w naszą stronę. – Kochany, panie, lód, piwnica, komorne, patent, smażenie, ślęczenie za bufetem, podatki. A to wszystko tyle kosztuje, że się tylko pracuje i prawie nic niema.

Niezbyt to przekonało klienta, ale cóż miał robić? – Zapłacił i wyszedł.

Wówczas w dwóch słowach porozumieliśmy się z kolegą. Uradziliśmy, że on pozostanie w restauracji, a ja pójdę za jegomościem, od którego może wydobędę jakieś szczegóły: trzeba kuć żelazo póki gorące, póki jegomość nie ochłonie z oburzenia, że tak zdarli z niego za rybę. Z drugiej strony wskazanem było przeprowadzenie wywiadu w sposób ostrożny, aby nie zdradzić się ze zbytnią ciekawością. Korzystając też, że jegomość, zdaje się, nie zauważył nas w restauracji, zrównałem się z nim wkrótce i zawiązałem jakby przypadkową rozmowę.

- Niech będzie pochwalony.
- Na wieki wieków.
- Śliczny dzień.
- No pewnie… Aż w gardle zasycha.
- To pewnie pan dobrodziej zwilżał właśnie gardło w tej knajpce.
- E, nie… Kupiłem tylko dwie rybki.
- Ciekawym też po czemu?
- A po 50 groszy.
- To muszą być duże?
- Gdzie tam duże. O, niech pan spojrzy – odparł, rozwijając ryby – nie większe od śledzia. Cholera restaurator, pasibrzuch – ciągle coraz głośniej, zapalając się na przypomnienie zdzierstwa. – Niema, mówię panu, jak handel: wczoraj kupił od złodziejów ryby za bezcen, a dziś skórę zdziera z człowieka.
- Święta racja, niema jak handel: zedrze skórę, a jeszcze pochwalą go, że niby dobry kupiec. A ty, człowieku pracy, charuj uczciwie, a ledwie wyżyjesz. A nie wie pan, co to za złodziejaszki, od których kupił rybę?
- Co nie mam wiedzieć? Byłem przecież przy samym kupnie. Drugi raz, to możebym nie powiedział, ale kiedy łajdak tak skórę łupi, to niech go cholera!

W rezultacie dowiedziałem się o nazwiskach i adresach złodziejaszków, ponadto zaś uzyskałem od poirytowanego jegomościa wiadomość, że ryby były w workach, pomieszane z trawą i to ryby takie, jakich na targach nie widać.

Wszystko wskazywało, że jesteśmy na właściwym tropie. Dalszy też przebieg sprawy potoczył się bez przeszkód: aresztowaliśmy rybaków, amatorów cudzych ryb, którzy przyznali się do kradzieży, dodając, że otrzymali od restauratora za cztery worki ryb 40 złotych i butelkę wódki na rozgrzewkę. Znalazły się też w piwnicy restauracyjnej ryby prawie w całej ilości, uszczuplone tylko o tyle, ile ich zdążył restaurator sprzedać ludziom postronnym i o tę skromną porcję, któreśmy sami zjedli w restauracji.

A
A+
A++
Powrót
Drukuj