Przybyszewski Czesław (1906-1940) wspomnienie

Wspomnienie o Dziadku – Czesławie Przybyszewskim, starszym posterunkowym Policji Państwowej II RP  z Zaleszczyk, więźniu  Ostaszkowa, zastrzelonym w Twerze, pogrzebanym
w Miednoje.

Babcia bardzo często opowiadała mi o Dziadku „Ceśku” - jak go nazywała. Poznali się w kościele we Lwowie, mieście w którym urodziła się moja Babcia Stefania. Dziadek jako młody wojskowy
w mundurze służył do mszy, a Babcia śpiewała w chórze. Czesiek  zwrócił uwagę najpierw na dźwięczny, wibrujący sopran, a potem poznał piękną dziewczynę z długim do pasa, ciemnym warkoczem. Dziadek  służył w 23 baonie Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP), a potem po ukończeniu Szkoły Policyjnej w Mostach Wielkich przydzielany był kolejno do pracy w kilku posterunkach  
w okolicach Tarnopola.

Kilka lat przed wybuchem wojny osiedlili się w przygranicznej, znanej  miejscowości  letniskowej – Zaleszczyki. Był tam most, po którym, jak wspominała Babcia, uciekali ludzie do Rumunii, po wybuchu wojny. Babcia „wierciła” dziadkowi w brzuchu dziurę, żeby przeszli  przez ten most - za granicę, tak  jak inni i ratowali siebie i małych synków przed zawieruchą wojenną.   Dziadek stanowczo odmawiał
i nie chciał nawet o tym słyszeć, mówił, że musi być na posterunku i jest to jego świętym obowiązkiem.

Sowieci zabrali  go wraz z kolegami z posterunku Policji Państwowej w Zaleszczykach, jesienią 1939 r. Kiedy Babcia  się o tym dowiedziała, pobiegła na dworzec i zdążyła pożegnać się  z Cześkiem. Błagała, żeby nie jechał, nie zostawiał jej i  dwóch malutkich synków – 6 letniego Rysia i 5 letniego Zenia. Na próżno… Długo patrzyła na odjeżdżający pociąg i machającą do niej białą chusteczkę Dziadka… Jakże podobne obrazki oglądałam w filmie Andrzeja Wajdy –ten graniczny most, to pożegnanie, te błagalne łzy i zaklęcia powrotu…

Trafił do Ostaszkowa- obozu umiejscowionego w klasztorze Niłowa Pustyń  na jeziorze Seliger. Pod koniec 1939 roku Babcia dostała od Czeska pierwszą kartę. Pisał, że jest zdrów, martwi się o nich, prosi o paczkę z ciepłymi rzeczami i skórą na zelówki, wymienia nazwiska kolegów, którzy są wraz
z nim…

Druga karta przyszła na samym początku 40 roku, a ostatnia miesiąc po niej. W każdej z nich  słowa miłości, troski, nadziei, ale żadnych szczegółów. Babcia nie wiedziała, jak bardzo ciężkie warunki były w obozie. Siarczyste  mrozy dochodzące do minus 50 stopni, lodowata wilgoć, oblepiająca ciało, głód, wszy, choroby, tęsknota, niepewność…

Ponad  6400 jeńców  Ostaszkowa, wśród których największą grupę stanowili policjanci oraz funkcjonariusze KOP i służby więzienne, własnoręcznie usypali groblę łączącą wyspę z lądem. Wyrąbywali lód, stojąc w  lodowatej wodzie, wywozili go saniami…

Spali na wysokich, 6 kondygnacyjnych pryczach, jedli rzadkie zupy z cuchnących rybek, czarny chleb, pili „kipiatiok”, niemiłosiernie marzli, ale nie tracili ducha. Wierzyli, że wrócą do kraju i rodzin. Kiedy zaczęły wychodzić transporty, pozostający w obozie więźniowie zazdrościli tym którzy wyjeżdżają. Ponoć żegnała ich obozowa orkiestra.

Listy wywozowe liczą ok. 100 osób- czasem mniej, czasem więcej.

Szli piechotą kilka kilometrów do najbliższej stacji kolejowej, następnie pociągami przewożono ich do siedziby NKWD w Kalininie (dzisiejszy Twer). Tam zabijano ich strzałem  w tył głowy z pistoletu Walter,  w obitym wojłokiem i wyciszonym pomieszczeniu. Główny kat – Błochin do swojej „pracy” ubierał się w skórzany brązowy fartuch, długie rękawice i buty z cholewami za kolana. Błochin wraz ze swoją „załogą” mieszkał na bocznicy kolejowej, w specjalnym wagonie. Kaci  codziennie po zakończeniu rzezi  poili się alkoholem. Po zakończeniu wzorowo wykonanej akcji – zastrzeleniu ponad 6300 osób, dostali specjalne premie pieniężne. Mordercy jednak w większości  nie wytrzymali psychicznie i wcześniej lub później popełniali samobójstwo. Pod koniec  maja 1940 roku doły śmierci były pełne.

U Babci wkrótce zjawili się NKWD ziści z rozkazem zabrania jej do Kazachstanu. Do  lodowatego, nieogrzewanego pokoju, gdzie na ziemi  spali wychudzeni synkowie wszedł Rosjanin. To był Anioł – wspominała Babcia. On nam darował życie i kazał uciekać. „Mam też dwóch takich synków” – tłumaczył. Uciekajcie szybko.  Babcia zabrała wielką i ciężką maszynę do szycia na żelaznych nogach, do tobołka zapakowała cały dobytek i z Rysiem i Zeniem wyjechała w nieznane. Jak możliwe było, by udźwignęła taki ciężar, by wytrwała trudy włóczęgi, głodu, zimna – nie wiem…

Dla mnie była bohaterką, dzielną i wspaniałą kobietą. Zmarła  w kwietniu 2000 roku,  60 lat po śmierci swojego  ukochanego męża.             

                               

Beata Przybyszewska – Kujawa

A
A+
A++
Powrót
Drukuj